Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Wspomnienia sierżanta Karola Surmy - mechanika 162 Eskadry
#1
Przeglądając jakiś czas temu sieć natknąłem się na pewne ciekawe wspomnienia żołnierza, mechanika 162 Eskadry Myśliwskiej 6 Pułku Lotniczego. Nie wiem czy pojawił się ten wątek tutaj na forum, w każdym razie postanowiłem wkleić go ku uciesze innych Smile
Artykuł pochodzi ze strony
http://www.albumpolski.pl/index.php?act=...46&idt=820

Miłej lektury.

Wrześniowe opowieści sierż. Karola Surmy.
2008-09-27
(J.Wypiórkiewicz)

Karol Surma służył w 6 pułku lotniczym we Lwowie na stanowisku szefa mechaników 162 Eskadry Myśliwskiej III Dywizjonu. Dywizjon składał się z dwu eskadr: 161 posiadającej na wyposażeniu samoloty PZL-11C i 162 posiadającej samoloty PZL-7a. Stan samolotów: 11 szt. PZL-11C, 10 szt. samolotów PZL-7a i 1 szt. samolot łącznikowy RWD-8. Własny transport dywizjonu to 14 samochodów ciężarowych, 1 samochód sanitarny, 1 przyczepa z radiostacją i 1 motocykl. Dowódcą dywizjonu był mjr pil. Stanisław Morawski. Dowódcami eskadr byli: 161 kpt.pil. Władysław Szczęśniewski i 162 por.pil. Bernard Groszewski. Personel latający to 21 doświadczonych pilotów, z których kilku wyrosło w latach następnych na wybitnych pilotów RAF. Wśród nich: Czesław Główczyński, Tadeusz Koc, Franciszek Kornicki, Marian Domagała i Jan Rogowski.

[Obrazek: Karol_Surma.jpg]

* * *

Dnia 25 sierpnia 1939 r. odbyła się przysięga III/6 Dywizjonu. Po przysiędze, dowódca dywizjonu przeprowadził odprawę personelu latającego oraz oficerów techn. i szefów mechaników, na której zarządził odlot maszyn na lotnisko polowe. Karol Surma otrzymał rozkaz przejęcia dodatkowo funkcji oficera technicznego. Po odlocie maszyn, przystąpiono do ładowania całego sprzętu dywizjonu na wagony oraz uzupełnienia zapasów części zamiennych i narzędzi ze składnicy pułkowej. Ruszyli w nieznane. Gdzieś pod Łodzią pociąg zatrzymał się na małej stacji i tam otrzymali rozkaz wyładowania i zajęcia lotniska w majątku Widzew. W miejscowym pałacu nie było właściciela Niemca, tylko cztery kobiety, tj. żona właściciela, dwie dorosłe córki i staruszka guwernantka, z pochodzenia Francuzka. Na pytanie gdzie jest właściciel, żona odpowiedziała, że wyjechał do rodziny w Katowicach i powróci za kilka dni, zaś jedna z córek podała, że ojciec wyjechał w sprawach handlowych za granicę. Ta trochę podejrzana sprawa wyjaśniła się dopiero po dwudziestu latach, gdy w rocznicę wybuchu wojny, byli członkowie Dywizjonu zorganizowali wycieczkę na owe wrześniowe lotnisko. Tam rozmawiając z mieszkańcami natknęli się na świadków ich walk wrześniowych. Karol Surma tak o tym wspomina: Pewien starszy człowiek pamiętał nasz pobyt i walki powietrzne przez nas toczone, a nawet niektórych z nas poznawał osobiście. Otóż, opowiedział on, że już w czasie okupacji ów właściciel-Niemiec, chwalił się, iż cały czas naszego pobytu w Widzewie miał zainstalowaną radiostację nadawczo-odbiorczą na poddaszu pałacu. Widok na lotnisko miał wspaniały i wszystkie nasze poczynania przekazywał tam gdzie trzeba.

Nadszedł transport

zaopatrzenia w paliwo z rozkazem odbioru ze stacji kolejowej w Łodzi. Była to cysterna z benzyną, druga z olejem silnikowym oraz 360 beczek 300 litrowych na benzynę. Był to przydział na pięć dni walki. Wieczorem, 26 sierpnia, przyleciały samoloty, które ustawiono na stanowiskach na skraju lądowiska. Obok stanowisk przebiegał głęboki rów melioracyjny, który służył jako schron dla sprzętu i ludzi. Na środku lotniska stały dwie olbrzymie sterty zboża i pod tymi stertami urządzono warsztat naprawczy samolotów. Dalej sierż. Surma wspomina o swoim pomyśle, który jest mało znaną ciekawostką wśród miłośników historii polskich skrzydeł: (...) Za zgodą d-cy Dyonu wydałem rozkaz mechanikom obsługującym samoloty PZL-7 aby rozłączyli cięgna „boostów”, przez co silniki zyskały większą moc i prędkość tych maszyn dorównywała PZL-11C. Już teraz byliśmy całkowicie przygotowani. Żołnierze w wolnych chwilach gromadzili się przy przyczepie radiostacji słuchając groźnych komunikatów. Obserwowałem ich twarze i zachowanie, zastanawiając się czego można będzie z nimi dokonać na wypadek wojny. Z corocznych ćwiczeń znałem rezerwę, wiedziałem, że to żołnierz trudny i niezbyt zdyscyplinowany. W następnych dniach przekonałem się jednak, że w obliczu nieprzyjaciela i ciężkich, bojowych zadań, był to materiał niezawodny. Ostatnią noc sierpnia wszyscy, zarówno załogi maszyn jak i mechanicy, choć mieli wyznaczone kwatery, spali pod samolotami jakby przeczuwając najgorsze. 1 września o świcie dowiedzieliśmy się z radia, że Niemcy przekroczyli naszą granicę, a niemieckie maszyny pojawiły się na polskim niebie. Pada rozkaz dowódcy: Piloci do maszyn!!! W kilka sekund piloci siedzieli w kabinach; pasy zapięte, dłonie na rozrusznikach, oczy wpatrzone w niebo...(...)

Tego pamiętnego ranka

nad lotniskiem unosiła się mgła, widoczność około 50 m. O godz. 6-ej usłyszeli warkot samolotu, który przeleciał ponad ich głowami całkowicie niewidoczny. Wystartowały dwie maszyny, ale po przebiciu mgły nie napotkały już intruza. Mgła niebawem ustąpiła i od tej pory aż do południa maszyny startowały kluczami na patrolowanie nieba. Nagle syreny ogłosiły alarm lotniczy, a radiostacja dała znać, że leci wyprawa bombowców od zachodu. Wystartowały teraz trzy klucze, nabrały wysokości i w chwilę potem ujrzeli 5 Heinkli 111. Nasi zaatakowali ich z furią. Niemcy rozproszyli się po całym niebie, wyrzucili bomby na pola i zawrócili na pełnym gazie. Jedna z PZL-7 została mocno postrzelana i trzeba było dać ją do remontu. W tym celu podciągnięto samolot pod sterty i tam mechanicy z wielkim zapałem zabrali się do naprawy, aby w dniu następnym była gotowa do lotu.

W dniu 2 września od samego rana bez przerwy toczyły się walki powietrzne z Messerschmittami 109 i 110. Piloci i obsługi uwijały się jak w ukropie. W czasie tych walk pojedyńczo lądowały nasze maszyny i po błyskawicznym uzupełnieniu paliwa i amunicji, po kilku zaledwie minutach startowały ponownie do walki. Trzy Pezetelki zostały poważnie podziurawione pociskami wroga. Podciągnięto je pod sterty gdzie zostały poddane szczegółowej kosmetyce i na dzień następny wszystkie były sprawne. Dywizjon tego dnia wyszedł bez strat, a na koncie miał 2 Me 109 i 1 Me 110. 2 września przyszedł rozkaz ze sztabu Armii „Łódź”, że od dnia następnego dywizjon ma wystawić zasadzki trzema kluczami na linii frontu: Zostały zatem wysłane samochody z obsługą i benzyną dla przygotowania tych zasadzek. Opowieść swoją kontynuuje szef mechaników, Karol Surma, tak:
(...) Przed przylotem kluczy na zasadzki, obsługi były już na miejscu. Maszyny ukryto w zaroślach, uzupełniono paliwo i oczekiwano na ukazanie się wrogich samolotów. W razie ukazania się nieprzyjacielskiego nalotu na naszą piechotę, piloci startowali i rozpędzali ich. Skarżyli się przy tym, że często własna piechota i artyleria strzelała do nich. W ten sposób zginął ppor.Ruszel, zestrzelony przez naszą artylerię plot. Wieczorem, już o zmroku klucze wracały z zasadzki, a w następnym dniu leciały 3 inne klucze. W godzinach południowych jeden z patrolujących kluczy napotkał wracające od strony Łodzi niemieckie bombowce i oczywiście nasi zaatakowali bez namysłu całą trójką. Niemcy nie chcąc przyjąć walki dodali gazu i szybko oddalali się na zachód. Mało doświadczony pilot, kpr.Urbańczyk zapragnął zestrzelić choć jednego, pogonił więc za wyprawą, pomimo, iż pozostali piloci zawrócili na lotnisko. Urbańczyk gonił wytrwale Niemców. Niestety, dojść do strzału na swojej P-7 nie miał szans, zapędził się tylko bardzo daleko od swojego lotniska. Czas patrolowania się skończył, dwa samoloty klucza wylądowały, zaś Urbańczyk nie wracał.

Upłynęło kilka godzin,

a maszyna nie wracała, uważaliśmy więc Urbańczyka i jego maszynę za straconych. Bardzo późno, już po zachodzie słońca usłyszeliśmy warkot motoru naszej maszyny. Po wylądowaniu otoczyliśmy maszynę aby dowiedzieć się od Urbańczyka, gdzie się tyle czasu podziewał. Dowódca dywizjonu choć był wściekły na samowolę pilota, po usłyszeniu znajomego gangu silnika udobruchał się i czekał co mu zamelduje Urbańczyk. Maszyna wyglądała strasznie, kadłub posiekany jak tarka, nie było 10 cm miejsca na kadłubie wolnego od pocisku, jedynie skrzydła były całe. Urbańczyk składa meldunek: Leciałem za nim bo byłem prawie pewien, że go dogonię, leciałem dość długo, bałem się jedynie, że mi zabraknie paliwa po trzygodzinnym patrolowaniu. Minąłem jakieś lotnisko, kątem oka widziałem dużo maszyn z czarnymi krzyżami, kilka kilometrów za tym lotniskiem zrezygnowałem z dalszego pościgu i zawróciłem. Aby zorientować się gdzie jestem zacząłem studiować mapę i tak nachylony nad mapą poczułem wstrząs a na tablicy rozdzielczej tłukły się wszystkie szybki na przyrządach, zaś pod nogami wybucha własna amunicja, jednocześnie nad głową, w odległości 20 m przelatuje Me-109. Obejrzałem się i widzę drugiego Me-109 siedzącego na moim ogonie. Gwałtownie oddaję knypel i nurkuję na pełnym gazie. Prawie bezprzytomny ze strachu dopikowałem kilkaset metrów nad ziemię i zacząłem stopniowo wyprowadzać maszynę. Wylądowałem na polu pod lasem i wyłączyłem silnik. Nad głową spokój. Niemcy odlecieli, uważając mnie za zestrzelonego. Siedziałem tak w maszynie kilka godzin nie wiedząc co dalej robić.(...).

Sam Urbańczyk nie zginął

tylko dlatego, że za jego plecami w kabinie znajdował się pokrowiec na kadłub PZL-7, zwinięty i przymocowany pasami do fotela. Samolot nadawał się do muzeum, nie było w nim nic co by można wymontować. Dowódca ostrzegł Urbańczyka, że jeżeli nie będzie przestrzegał dyscypliny, to długo będzie musiał czekać na przydział nowego samolotu. O Urbańczyku jeszcze usłyszymy w dalszej części opowieści. Karol Surma relacjonuje następny dzień wojny, który stał się widownią jednej z największych bitew powietrznych kampanii wrześniowej:
(...) Na dzień 3.IX. 1939, mieliśmy już brak dwóch maszyn, bo na zasadzce zginął w walce powietrznej po stronie niemieckiej ppor.Kramarski. O świcie odleciały trzy klucze na zasadzkę. Na lotnisku wszystkie maszyny i piloci w pogotowiu. Od samego rana naloty Me-109 i Me-110 na zmianę, maszyny nasze cały czas walczą w powietrzu, kilka Messerschmittów zestrzelonych, na szczęście bez strat własnych, jedynie maszyny, które w pojedynkę lądowały w celu uzupełnienia, widać podziurawione, ale nie ma czasu na naprawę więc latają dalej. Jest nalot 20 szt. Me-110, a 10 naszych maszyn czekało na wysokości 2000 m. Rozpoczęła się szalona walka, nasze maszyny zwijały się w manewrach i zwrotami unikały ognia, siadając przeciwnikowi na ogon. Trwało to dość długo. Widzimy w oddali jak jeden Messer kopci i ucieka na zachód, drugi wali się za Łodzią. Walka trwa dalej i w tym właśnie momencie przyleciał z zasadzki ppor.Dzwonek. Zdziwiło mnie to, bo po cóż on wrócił? Wplątał się w wir walki i dwa Messerschmitty przyczepiły się do niego siejąc smugami ognia, a on jakby tego nie widział. Maszyna jego P-7, bo na takiej latał, zapaliła się, kłęby dymu i ognia ukazały się wokół samolotu, on jednak nie wyskakiwał. Serca nam zamarły i bezwiednie krzyczymy tu na ziemi jakby on miał nas usłyszeć - „wyskakuj! wyskakuj”!. Upłynęła jednak dłuższa chwila zanim ukazał się punkcik odrywający się od maszyny ... ulga w sercu. Leciał ten punkcik może z 800 m zanim otworzył spadochron. Niemcy jednak nie zostawili go w spokoju, posyłali w jego spadochron wiązki ognia i nie wiadomo jakby to się skończyło gdyby nie kpr. Malinowski, który zaatakował Messerschmitta z najbliższej odległości. Pierwsza seria uszkodziła mu prawy silnik i prawdopodobnie zabiła strzelca. Niemiec zawrócił do ucieczki lecz Malinowski posyłał za nim serię za serią, aż uderzył w las i zapalił się. Walka się skończyła. Pozostałe Messerschmitty odleciały. Nasza sanitarka z lekarzem pojechała w poszukiwaniu por.Dzwonka. Okazało się, że był on ciężko ranny już na zasadzce i wracał na lotnisko w celu opatrzenia ran. Lecąc tracił momentami w maszynie przytomność. Powiadał, że widział walkę naszego dywizjonu nad lotniskiem, ale nie miał sił i przytomności by zrobić cokolwiek. Gdyby go nie parzyło w maszynie to by nie wyskoczył... Bilans tego dnia: 6 Messerschmittów zestrzelonych, 3 uszkodzone, dymiąc odleciały na zachód. U nas straty: 1 P-7 zniszczony i wszystkie maszyny niesamowicie postrzelane. Całą noc obsługa techniczna naprawiała i na rano mieliśmy 14 szt. gotowych.

Dzień zakończył się zwycięstwem,

ale dywizjon nie ma żadnych uzupełnień. Nastał czwarty dzień wojny. Na zasadzki poleciały tylko dwa klucze z powodu braku maszyn, a na lotnisku pozostało 6 sprawnych Pezetelek. Trzy stały w naprawie w nadziei, że uda się je jeszcze uzdatnić. W tym miejscu warto podkreślić jak solidnie były budowane nasze samoloty i choć ich osiągi były gorsze, miały niezwykle wytrzymałą konstrukcję. Jeden z takich epizodów podkreślających powyższe uwagi, opisuje sierż. Surma:
(...) Nastąpił start klucza na patrolowanie, zauważyłem, że jedna z maszyn strasznie wyrzuca z rur wydechowych kłęby czarnego dymu. Widać coś złego dzieje się w silniku, pilot jednak nie zauważa tego i leci dalej, ale mnie to zaniepokoiło. Przyszło mi na myśl, że to sprawa paliwa, poszedłem więc na stanowiska z beczkami benzyny. O zgrozo! zauważyłem, że beczka z naftą przeznaczoną do czyszczenia części silników jest wypróżniona. Wieczorem dnia poprzedniego mechanicy już po ciemku uzupełniali paliwo. Beczka z naftą dla odróżnienia stała do góry dnem i miała napis kredą „Nafta”, żołnierz nie zwrócił na to uwagi i uzupełnił tą naftą zbiornik samolotu. Pozostałości benzyny w przewodach i gaźniku pozwoliły na uruchomienie silnika, a później silnik palił brudną naftę, a że było ciepło na dworzu to i nafta częściowo się spalała, a reszta zamieniała się w spaliny. Po wylądowaniu tego samolotu pilot wcale nie skarżył się na silnik i nie miał pojęcia, że zaistniał taki przypadek. Wszedłem sam do kabiny, istotnie silnik dawał właściwe obroty...(...).

Czarny dzień dywizjonu

Niestety, piąty dzień wojny był czarnym dniem dywizjonu. Z samego rana odleciały tylko dwa klucze na zasadzki, pozostałe maszyny na patrolowanie bądź stały nadal pod stertami na naprawie. Niemiecki obserwator na poddaszu pałacu nie próżnował. Wybrał moment gdy gotowe do startu były tylko dwie maszyny.Trzy powróciły z patrolowania i kołowały dla uzupełnienia paliwa. Właśnie w tym momencie nadleciało niespodziewanie, lotem koszącym 20 Me-109. Messerschmitty rozdzieliły się na dwie grupy i jedna z nich zaatakowała samoloty stojące na stanowiskach, a druga maszyny w naprawie pod stertami. Do dwóch gotowych Pezetelek wskoczyli por. Jeziorowski i por. Zadroziński, chcąc przynajmiej ratować samoloty. Już w czasie startu byli cały czas atakowani przez Messerschmitty. Nisko nad samą ziemią odbyła się ta tragiczna walka. Otoczeni ze wszystkich stron i rażeni skoncentrowanym ogniem nie mogli nigdzie uciec. Por. Jeziorowski zdecydował się na lądowanie. W lawinie ognia usiłował usiąść przed samym lotniskiem, uderzył jednak płonącą maszyną w ziemię i zginął. W tym czasie por.Zadroziński wywijał się śmierci jak mógł. Wydostał się poza lotnisko nieustannie atakowany, zdołał jakoś wylądować na sąsiednim polu, następnie wyskoczył z kabiny i ukrył się w pobliskich zaroślach. Niemcy natomiast mścili się na jego maszynie aż do całkowitego jej spalenia. Zadroziński ocalał. Niemcy tymczasem atakowali sterty zboża i stojące między nimi samoloty w naprawie. Dla wszystkich oczywistym się stało, że byli cały czas obserwowani. W tej sytuacji dowódca dywizjonu zarządził zmianę lotniska. Tak więc 6 września Dywizjon na 10 cudem wyremontowanych maszynach wystartował wczesnym rankiem na nowe lotnisko koło Grójca. Część rzutu kołowego wyruszyła w kierunku Grójca, a pozostałość pod wodzą sierż. Surmy czekała na powrót samochodów. Od wyjazdu I rzutu upłynęła cała noc. Czas płynął nieubłaganie, a samochodów widać nie było. Surma snuję swoją wojenną opowieść dalej:
(...) Od rana tego dnia przez pola i nasze lotnisko widać było cofających się rannych żołnierzy piechoty, później cofały się mniejsze lub większe grupy. Opowiadali nam ci żołnierze, że już nasza linia frontu nie istnieje. W oddali słychać było odgłosy artylerii i broni ręcznej. Wśród nas zapanowało przygnębienie, żołnierze nasi posłusznie trzymali się razem siedząc pod drzewami. Ja zaniepokojony spoglądałem na wschód w kierunku Grójca, czy nie nadjeżdżają nasze samochody. Było już po południu kiedy ukazał się nasz samochód, przyjechał nim mechanik kpr.Zubrzycki, od niego dowiedziałem się, że I rzut został zbombardowany w drodze, zniszczone zostały dwa samochody i śmierć ponieśli trzej piloci rezerwowi oraz jeden kierowca, a ppor.pil.Szubert został ranny. Po wyładowaniu w Grójcu I rzutu samochody wyruszyły w drogę powrotną, a Zubrzycki nie zdążył z nimi gdyż naprawiali z kierowcą samochód i już ich nie dogonili. Na drodze był straszliwy zator więc postanowili zjechać na boczne drogi i w ten sposób dojechali szczęśliwie. W tej sytuacji straciłem nadzieję na przyjazd samochodów i postanowiłem szukać własnych środków dla mojego rzutu. W związku z tym wyszukałem wśród swoich rezerwistów kilku kierowców, wysłałem ich do Łodzi, aby wyszukali jakieś pojazdy choćby drogą przymusu i ściągnęli je do Widzewa. W międzyczasie wyznaczyłem kilku ludzi do wykręcenia wszystkich korków od beczek z benzyną i olejami, korki te zakopaliśmy w ziemi. Benzyna i olej gotowe były do wylania. Jeden samolot został prowizorycznie naprawiony przez zakołkowanie na klej otworów w śmigle. Drugi samolot P-7 miałem zamiar zabrać na hol. Od głównej szosy, którą mamy jechać słychać z odległości 1 km ogromny hałas pojazdów i ludzi. Z każdą chwilą mój niepokój wzrastał. Przypomnałem sobie, że w stajni dworskiej stoją konie, a na podwórzu kilka drabiniastych wozów. Rozkazałem żołnierzom wyprowadzić dwie pary koni, zaprząc je do wozów i załadować ile się da sprzętu. Po kilkunastu minutach wozy były gotowe do drogi, wyznaczyłem więc po jednym podoficerze na każdy wóz i po czterech żołnierzy. Kiedy wozy wyjechały, zaczęli zjeżdżać się kierowcy z zarekwirowanymi w Łodzi samochodami. Były to pojazdy przeróżnego typu: furgonetki, ciężarowe, osobowe, a na końcu przybył autobus komunikacji miejskiej. Ten autobus ucieszył mnie najwięcej, gdyż mógł zabrać 60 osób. Rozpoczęło się ładowanie sprzętu, a przede wszystkim benzyny w beczkach i oleju i właśnie w tym czasie nadleciał nasz samolot P-11, po wylądowaniu wysiadł z niego ppor.pil.Główczyński i powiedział, że samochody po nas nie przyjadą, gdyż szosy są tak zatłoczone, że nie ma fizycznych możliwości przebić się do nich. Rozkaz dowódcy dyonu, mjr.Morawskiego, brzmiał. Postarać się uratować ludzi i doprowadzić ich do Grójca, tam czekać będą dalsze rozkazy. Zastanawialiśmy się z ppor.Główczyńskim co zrobić z samolotem P-11, któremu naprawiliśmy śmigło, a brak jest pilota, który by odleciał nim do Grójca. W końcu doszliśmy do wniosku, że może znajdzie się ktoś z obsługi, co odważyłby się na ten lot. Zapytałem więc żołnierzy czy ktoś potrafi i zdobędzie się na lot samolotem P-11. Istotnie zgłosiło się aż dwóch ochotników. Jeden z nich zdał krótki egzamin przed ppor.Główczyńskim, a był to niedoszły pilot po szkole pilotażu w szkółce dla małoletnich w Łucku. Ppor.Główczyński rozmawiał z nim dłuższy czas, zapoznał go z tablicą przyrządów, działaniem wszystkich manetek, omówił start, lot i lądowanie. Nadeszła wreszcie chwila startu, kłopot był bo nie mieliśmy dla niego spadochronu ani okularów, ale zdecydował się lecieć i bez tego. Pierwszy wystartował ppor.Główczyński i czekając robił rundy nad lotniskiem. Nasz przygodny pilot kołował na start i o dziwo robił to zupełnie dobrze. Z radością obserwowaliśmy ich jak złączyli się w powietrzu i wzięli kurs na wschód. Po pewnym czasie zniknęli nam z oczu.

Tymczasem kawalkada przedziwnych

pojazdów pod wodzą sierż. Surmy wyruszyła w kierunku Grójca. Wjazd na szosę był sztuką nie lada. Z wielkim trudem wciskały się pojazdy na szosę, więc rozciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów. Całość zamykał autobus, który miał za zadanie udzielania w razie potrzeby pomocy technicznej. Była już późna noc kiedy przed kolumną rozległa się strzelanina z karabinu maszynowego. Okazało się, że pojazdy na szosie zaatakowali dywersanci. Na szosie powstało niesamowite zamieszanie, pojazdy wpadały na siebie, konie łamały wozy, ludzie nawoływali się w ciemnościach, jednym słowe powstała straszna panika. W tych warunkach nie było mowy o kontynuowaniu jazdy szosą. Surma rozkazał skręcić w pierwszą napotkaną drogę polną. Ruszyli tą drogą oddalając się od głównej szosy, następnie jechali na przełaj polami, rżyskami, łąkami. Wczesnym rankiem dotarli jakoś do Grójca. Dalsza opowieść Karola Surmy brzmi tak:
(...) Tu czekali na nas ppor.Główczyński i plut. Prętkiewicz z maszynami, pozatem 8 samochodów z ludźmi obsługi i wszyscy piloci bez maszyn. Tu w Grójcu spotkałem na lotnisku zamaskowane samoloty należące do ITL-u. Stały bez żadnej obsługi i paliwa w zbiornikach. Przejrzałem wszystkie maszyny i zauważyłem jedną P-7, którą przydzieliłem kpr. Urbańczykowi ku jego wielkiej radości. Stał też piękny dwusilnikowiec „Żubr”, szkoda nam było zostawić go na pastwę losu, więc proponowaliśmy aby ktoś go zabrał na wschód. Znalazł się nawet ochotnik, który zdecydował się nim polecieć, ale mało doświadczony był jako pilot, już w czasie kołowania na start, przy zawracaniu źle manewrował manetkami przewalił samolot na „popa”, połamał śmigła i tak zakończył historię „Żubra”. Urbańczyk tym czasem wziął się szczerze za przygotowanie swojej P-7. Sprowadził mechaników i zbrojmistrzów, którzy solidnie sprawdzili mu samolot, załadowali amunicję i zatankowali paliwo. Sam zapuścił silnik, przegazował i podkołował do maszyn ppor.Główczyńskiego i plut. Prętkiewicza. Teraz stała już cała trójka gotowa do lotu. Samoloty czekały teraz aż my się przygotujemy do dalszej drogi. Trzeba było znowu przerzucić cały sprzęt na własne samochody, a zarekwirowane porzucić. Jedynie z autobusem miałem trochę kłopotu gdyż jego kierowca błagał by zabrać go z wojskiem. Jechał z nami czas jakiś, aż oddałem go jakiemuś pułkownikowi lekarzowi, który wiózł na furmankach chorych i rannych żołnierzy. Pułkownik przystał z radością na moją propozycję, gdyż teraz mógł transportować swoich pacjentów w zupełnie znośnych warunkach. Tymczasem skończyliśmy przeładowywanie sprzętu i głodni położyliśmy się pod drzewami na zasłużony odpoczynek natychmiast zasypiając. Wczesnym rankiem obudził nas warkot niemieckich samolotów i serie z broni pokładowej. Zerwaliśmy się na równe nogi, pierwszy kpr.Urbańczyk skoczył do maszyny, zapuścił silnik i z miejsca wystartował. W chwilę później wystartowały pozostałe dwie maszyny. Start był na park, drzewa dość wysokie, Urbańczyk minął te drzewa i wypadł na szosę. Patrzy a w jego kierunku leci „Sztukas”, strzela do ludzi i pojazdów. Urbańczyk z najbliższej odległości oddał celną serię po której „Sztukas” poderwał się w górę następnie zanurkował i uderzył w ziemię buchając płomieniami. Urbańczyk odskoczył robiąc miejsce dla Główczyńskiego i Prętkiewicza. Wpadli oni na pozostałe dwa „Sztukasy” lecące gęsiego i siejące śmierć na szosie. Obaj nasi oddali serie do pierwszego z nich, po których Niemiec zachwiał się i runął na ziemię. Zaś trzecia maszyna niemiecka gwałtownie zawróciła i unikami starała się wyjść spod ognia Polaków. Częściowo się to jej udało, bo otrzymawszy gęstą serię po kadłubie, zwiała. Główczyński i Prętkiewicz po chwili wylądowali, a Urbańczyk swoim zwyczajem znowu przepadł. Zdenerwowani czekamy dość długo, nareszcie jest, ląduje. Okazuje się, że wylądował koło rozbitych maszyn niemieckich, aby na własne oczy zobaczyć wrogie samoloty i ich załogi, ale poprzez pola pędziły tłumy ludzi wygrażając Niemcom, jednocześnie wiwatując zwycięzcom walki powietrznej, której byli naocznymi świadkami. Urbańczyk w obawie o całość maszyny, no i swoich kości też, natychmiast wystartował nie wysiadając z maszyny. Był to szczęśliwy dzień, znowu byliśmy górą... Nasza zwycięska trójka odleciała do Lublina, a my zaraz za nią. Szosa na Lublin nie była już tak zatłoczona i wkrótce wszyscy spotkaliśmy się na lotnisku pod Lublinem. Po 24 godz. odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę na wschód. Startujące klucze na patrolowanie zestrzeliły nad Stanisławowem jednego bombowca, a drugiego uszkodziły. Dalsza droga prowadziła do Rumunii, dnia 17 września 1939 roku przekroczyliśmy granicę rumuńską.

Od autora:

Wspomnienia szefa mechaników 162 Eskadry, Karola Surmy, których fragmenty tu przedstawiłem, otrzymałem za pośrednictwem p.Józefa Zubrzyckiego, kpr. mechanika z tejże eskadry. Warto też zwrócić uwagę z jakim samozaparciem ci ludzie wypełniali swoje obowiązki, nawet w śmiertelnie dramatycznych okolicznościach. Myślę, że garść szczegółów, które przedstawił tu od lat nieżyjący już Karol Surma, pozwolą na poszerzenie naszej wiedzy o tamtych dramatycznych dniach, w których każdy z przedstawianych tam żołnierzy, postawił na szali wszystko co miał najdroższego, a przede wszystkim własne życie. Przegrał, gdyż nikt w tym czasie nie był w stanie skutecznie przeciwstawić się potężnej Luftwaffe, ale spełnił swój obowiązek wobec Ojczyzny z honorem i wiekopomną chwałą, swoją i Polskiego Lotnictwa.

Jerzy W.Wypiórkiewicz, Warszawa
"Bóg walczy po tej stronie, która ma lepszą artylerię" - Napoleon Bonaparte
Scale Model Warehouse Poland smwarehouse.pl
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości