Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
skierniewice
#1
witam moze juz to czytaliscie ale na jakies stronie znalazklem taki opis walk o skierniewice fajny "Trupi okop"



„…..Obwarowawszy Skierniewice, niemcy rozpoczęli swoim starym systemem przeć kolumnami na okopane z drugiej strony Rawki wojska rosyjskie.
Bój artyleryjski nie milknął po całych dniach, wspomagana przez armaty piechota wykonywała ataki na pozycje rosyjskie, pragnąc się przedrzeć przez rzeczkę.
Każdy jednak z tych ataków kończył się straszliwemi ofiarami ze strony napastników.
Stosy trupów, ustawicznie walące się do wody, po pewnym czasie utworzyły taki zator, że woda, mając zapchane koryto, wystąpiła z brzegów, zatapiając sąsiednie łąki i niziny.
Mimo to ataki niemieckie nie ustawały.
Rażeni ogniem kartaczownic, rozrywani przez szrapnele i granaty, prusacy darli się po trupach, zwiększając co chwila wał, tworzący się z coraz to nowych ofiar, aż wreszcie – wpadli na okropny pomysł: poczęli z trupów poległych towarzyszów budować wały, układając ich na krzyż jednego na drugim.
Co noc wzrastały te straszliwe okopy, ubijane we dnie przez rosyjskie pociski.
Tworzyły się coraz bliższe ich koliska, otaczające srogim, smrodliwym wieńcem okopy rosyjskie, bo materiału nie brakło. Jak wokoło Łodzi, gdzie w promieniu mili od miasta można było stąpać wyłącznie tylko po trupach, taki był ich tu nawał, tak pod Skierniewicami wiorsty całe mogłeś przechodzić wśród okopów, utworzonych przez Niemców z ciał poległych towarzyszów broni.
Wreszcie przebrała się miarka cierpliwości obu stron.
Postanowiono raz nareszcie skończyć z tą grą drażliwą, grożącą epidemją całej rozległej okolicy.
Do pozycji rosyjskich nadeszły nowe siły.
Nowe baterie powciągano na okopach, kartaczownice poustawiano w przejściach, a jednocześnie skonstatowano u wroga nadejście nowych oddziałów, baterii i samochodów opancerzonych, uzbrojonych każdy w cztery mitraliezy, ustawione wylotami na cztery strony świata. Przygotowywano tedy bój straszny, decydujący.
Wywiadowcy rosyjscy czaili się wśród kęp olszyny, zarastającej tu i owdzie brzegi Rawki, gotowi w razie jakiegoś podejrzanego ruchu wroga dać o nim znać do swoich najbliższych widet, ale po zatem bój armatni nie ustawał ani na chwilę, zaś kule karabinowe gwizdały po staremu, jak gdyby pozornie żadna ze stron nie myślała o naruszeniu lada chwila istniejącego oryginalnego bądź co bądź status quo…
Naraz pewnego ranka coś się zmieniło w pojedynku armat. Na zwykły strzał ze strony niemieckiej zahuczał grom spotęgowany ze strony rosyjskiej.
Rozpoczęła się „licytacja”.
Kto da więcej !?
Przerażone niebywałym dotąd hukiem stada wron i kruków zerwały się z wrzaskiem z żerowiska, zebrane na niebie obłoki zadrgały i rozerwane, jakby strwożone, poczęły biedz po niebie, zdając się szukać schronienia wśród przestworzy, szrapnele z wyciem i świstem grzmiały w górze, tworząc ciężkie obłoczki, brzemienne metalowym zabójczym gradem, granaty ryły ziemię, a kule karabinowe, jak drobne ptactwo z świergotem leciały stadami całemi ku tym i owym pozycją, zdając się szukać żeru, dziwnie chciwe, gdy znajdowały go wśród obsługi baterii, lub pociągowych artyleryjskich koni.
Widocznie zaniosło się na coś groźnego.
Na prawem skrzydle rosyjskim, opartem o las, powstał niezwykły ruch.
Co się tam działo – oko nie dojrzy, ale z trupich okopów zwrócono snadź na ruch ów uwagę, bo w tej chwili istna ulewa żelaza lunęła na las.
Trzasnęły okropnie drzewa, posypały się gałęzie, pnie trafionych w połowie wysokości sosen z łomotem obsunęły się na ziemię, maskując okop, który w głąb lasu zdał się prowadzić.
Za okopem, czając się w gęstwinie, krył się lotny oddział sanitarny.
Tam robota wre.
Sanitariusze, żołnierze, sanitariuszki, felczerzy, doktorzy, zwijają się, nie dbając o świst kul i łomot walących się drzew, robią opatrunki, znoszą rannych, cucą, karmią, poją, słowem – ruch kipi, rozkazy kłębić się zdają jedne przez drugie, jakby dokoła nie było grozy ran i śmierci.
- Siostro! Waty!
- Bandaży!
- Wody!
- Eter! Gdzie jest eter?!
- Merli, na miłość boską! Śpiesz się pan!
- W tej chwili!
- Siostro! Umierający chce księdza!
- Ksiądz jest przy wozach.
- Niech siostra śle po niego!
- Sama pójdę!
A tam znów ranny słabym głosem prosi sanitariuszki, aby przyjęła od niego pieniądze i medalik.
- Siostro! Jak umrę – zwróćcie to moim!
- Dobrze, ale panu nic się złego nie stanie! Wyzdrowiejesz! – Wyzdrowiejesz tu z za drzew wypada kurier.
- Gdzie komendant pułku?! Rozkaz generała!
- Pułkownik – tam!
Koń, spięty ostrogą, daje szczupaka, a tu nadlatuje granat.
- Buumm!
Rumak staje dęba, kurier kładzie się na jego grzywie, minęło!
Nie draśnięci ani koń, ani człowiek pędzą w swoją drogę.
Z okopów wysuwa się rój żołnierzy.
O dwa kroki jeden od drugiego, pochyleni biegną przed siebie.
Tyralierzy! Za nimi oficerowie.
- Tyralierzy stój! Na ziemię!
Ludzie rozpędzeni stają, padają na ziemię za załamem gruntu.
Gorączkowa strzelanina.
Wybiegają z okopu inni. Podbiegają do leżących. Łańcuch wydłuża się. Za nimi biegną inni i jeszcze inni.
- Tyralierzy naprzód! – grzmi komenda.
Znów ta sama scena.
Jedni leżą i strzelają, inni biegną naprzód, by o pięćdziesiąt kroków znów upaść i strzelać.
Kule gwiżdżą, armaty ryczą, jak potępione, huk, wrzask.
Naraz trąbka!
Sygnał krótki, jakby urywany.
- Kawaleria z prawej! Baczność! Wprawo do kawalerii salwą! Pal! – brzmi komenda oficerów.
Rzeczywiście z prawej strony szereg koni i jeźdźców jeźdźców pikielhaubach, z lancami w toku wykwitł z za „trupich” wałów.
Pochylili się na siodłach, zniżyli lance w pół ucha końskiego, słychać komendę.
- Vorvarts!
Pędzą. Już rozsypali się. Szereg od szeregu o pięćdziesiąt metrów.
Wtem – salwa!
Jedna, druga, trzecia!
Zakotłowało się wśród jeźdźców.
Oddział zdziesiątkowany umyka.
Dwie salwy za nim – i znów przed siebie! „Okopy trupie” już niedaleko.
Działa przestały grzmieć, z okopów rosyjskich słychać werbel bębnów.
- Do ataku! Na bagnety! Znów grzmi komenda. Tyralierzy wstają i maszerują szybkim krokiem. Rezerwy spieszą tuż, a dalej głębokie szeregi kolumn piechoty.
Niemcy wystawiają kartaczownice:
Ta, ta, ta, ta, ta, ta, ta!
Ludzie padają, jak kosą podcięci.
Nic to!
Oficerowie wybiegają przed front.
Szable gołe w ręku, miny groźne.
Machnęli szablami i rzucili się na okop!
- Hurra!
- Hurra! – krzyczą żołnierze, skupiając się przy nich.
- Hurra! Hurra!
„Trupi okop” wzięty! Niemcy cofnęli się ku Skierniewicom.
Nawet armaty grać przestały.
Kartaczownice szwabskie w naszych rękach.
Piechota pędzi jeszcze z pięćdziesiąt kroków.
- Stój! Okopuj się.
Robota wre, nasyp rośnie w oczach.
Co będzie dalej?....."


Załączone pliki Miniatury
   
Odpowiedz
#2
Heh. Faktycznie działa na wyobraźnię.
Można wiedzieć gdzie to znalazłeś?
"Bóg walczy po tej stronie, która ma lepszą artylerię" - Napoleon Bonaparte
Scale Model Warehouse Poland smwarehouse.pl
Odpowiedz
#3
cholera nie pamietam :-D jak sobie przypomne to n napisze

[ Dodano: 23 Czerwiec 2007, 16:55 ]
Mam jeszcze cos takiego ale nie o lodzi
„.....Pułk syberyjski, w którym służył Godzięba, dotarł do Błonia. Przeważające w tem miejscu siły niemieckie zniewoliły sztab rosyjski do rozważnego, a groźnego dla wroga manewru. Piechota mianowicie ucierała się z siłami niemieckiemi symulując chęć odwrotu ku Warszawie, gdy kawalerja jęła oskrzydlać wroga, pragnąc zająć mu tyły. Na razie ruchu tego nie dostrzegł przeciwnik, więc obwarowawszy się silnie w miasteczku z furią skierował ogień na piechotę rosyjską, a rozwinąwszy front, bronił się przed oskrzydleniem swojej pozycji przez kawalerję i po sześciu dopiero dniach uporczywych bojów cofnął się na Rokitno.
Tu obwarowali się niemcy na cmentarzu, a na wieży kościoła ustawili mitraljezy i przygotowali się do zaciętej, żywiołowej wprost obrony.
Dzięki takiej lokacji wojak pruskich zagrożony został zbombardowaniem kościół i narażony na zbeszczeszczenie cmentarz katolicki. Wobec bohaterskiej śmierci podczas ataku na bagnety kapitana dowodzącego rotą, do której należał chorąży Godzięba, dowództwo dostało się jemu. W chwili, gdy stanął na czele roty, przypadł do niego kurjer z rozkazem od pułkownika:
— Czwarta rota do ataku na cmentarz!
Zajść od drogi na lewo, a po spędzeniu wroga do asekuracji drugiej baterji parku lotnego!
Godzięba dał znak szablą:
— Rota lewe ramię naprzód, marsz!
A gdy zaszli jedną czwartą koła:
— Stój! Na ziemię! — krzyknął.
Żołnierze jak na mustrze wykonali rozkaz. Wobec zmiany frontu rota znalazła się naprzeciw okopów cmentarza.
Godzięba poprowadził żołnierzy frontem rozwartym do drogi, następnie, zmieniając kierunek, rzucił się prawym flankiem naprzód i przebiegłszy przestrzeń mniej więcej trzystu sążni z kilkoma naturalnie przestankami zmienił znów front i runął jak burza, na niewielką w tem miejscu redutę niemiecką.
Manewr ten wykonany został pod osłoną drugiej baterji parku lotnego, zasypującej redutę takim ogniem granatów i kartaczy, że niemcy nie śmieli wysunąć głów z okopu, a lekceważąc sobie natarcie jednej roty wroga, pozwolili zbliżyć się jej na niecałe sto kroków od wału.
Dopiero gdy baterja rosyjska, niechcąc razić swoich, zaprzestała ognia, wychylili się niemcy, prażąc ogniem karabinowym nadbiegających tyraljerów.
Ale w tej chwili Godzięba wysforował się na czoło roty i z okrzykiem „hurra! rzucił się na redutę,
Żołnierze, kierowani plutonami przez podoficerów, wpadli tuż za nim jak w dym.
Zgrzyt stali o stal, charkanie rannych i umierających, tupot, krzyki, jęki i gdzieniegdzie huk pojedynczego wystrzału zmieniły się w nieprzerwany zgiełk, istny rapsod bitwy.
Wkrótce przecież przed brawurą naszych żołnierzy niemcy zaczęli ustępować, szeregi ich zwinęły się w bezładny tłum i pierzchnęli niemczyska zostawiając rocie teren reduty wolny wraz z działami, których zabrać nie zdążyli.
W dziesięć minut potem przypadła do zdobytej reduty druga baterja lotnego parku, która osłaniała naszych podczas owego ataku—od strzałów wroga......
.....Zaraz po bitwie za owo, wzięcie reduty wraz z armatami i jaszczami, pułkownik przedstawił młodego oficera do odznaczenia orderem ś-go Jerzego i mianował go podporucznikiem....."


--------------------------------------------------------------------------------

"Zdobycie Płońska"

„.....Po otrzymaniu tedy posiłków, ruszyliśmy ku Płońskowi. Szliśmy kolumną w ordynku kompanjami, wiedząc o tem, że nieprzyjaciel o czternaście wiorst od nas się znajduje. Bataljon nasz wysłany był w awangardzie. Przodem szły patrole kozackie. Na niebie sionce świeciło jakimś różowo-srebrnym blaskiem, mróz niewielki ścisnął drogi, tak, że iść było wygodnie, szliśmy tedy dziarsko naprzód, że to i duch był dobry i fantazja po wypoczynku niebywała.
Około południa kozacy wrócili do nas informując, że po wyjściu z za wzgórza natkniemy się na pozycje nieprzyjacielskie.
W tej chwili rozległa się komenda:
Kompanjami prawe ramię naprzód! Marsz!
A wnet potem:
— Pierwszy szereg w tyraljery naprzód! Marsz!
Pierwszy szereg rozwinął się w linję tyraljerską i zeszedł z drogi w pole.
Odszedł nie dalej, jak na pięćdziesiąt kroków.
— Drugi szereg w tyraljery naprzód! Marsz!
Ruszyliśmy za pierwszym szeregiem.
— Tyraljerzy naprzód! — krzyknięto w pierwszym szeregu.
Żołnierze ruszyli naprzód i po chwili znaleźli się na szczycie wzgórza. — Na ziemię! —rozkazali oficerowie.
W tej właśnie chwili huknęły strzały karabinowe.
Szwab dawał miarę swej czujności.
Wkrótce i my ruszyliśmy naprzód.
Kule miauczały ram i gwizdały nad głowami. Niejedna z rykoszetu jak wrzaśnie— niczem kot przez ogary za kark dojęty!
Kłaniamy się więc tym swawolnicom na lewo i na prawo, ale idziemy — gdzie zaś?! biegniemy ku pierwszemu szeregowi, a dopadłszy go, kładziemy się w interwalle.
— Łopaty w garść! Okopuj się!
Odpięliśmy pochwy, wyjęli łopatki i nuż kopać ziemie z pod siebie przed głowę.
Wkrótce powstała olbrzymia ilość wzgórków, niby kretowisk, a my śmiejemy się, palimy papierosy i coraz to głębiej zapadamy w ziemię!
Kule wraże utykają teraz w nasz wał, strychują go, prawie nad naszemi głowami lecą ze zjadliwym świstem, ale nas żadna nie ruszy! Umiemy korzystać z okopów, to też strat niemal nie ponosimy żadnych. Obok mnie siedział w okopie Moszek Spigielglas, podobno tak zwany „belfer" z zawodu. Moszek bardzo cenił swój żywot doczesny, z oburzeniem wyrażał się o wojnie, twierdząc, że w XX-ym stuleciu wojna nie powinna istnieć, teraz zaś po raz pierwszy znalazł się pod kulami.
— No, cóż, Moszek, nie boisz się? — zagadnął podoficer, siedzący tuż przy nim z drugiej strony.
— Za co ja się mam bać? — zaprotestował Moszek—o, niech pan podoficer spojrzy! Niech uni strzelają!
To mówiąc, dzielny Moszek wysunął rękę z okopu.
— Schowaj łapę, bo ci ją przestrzelą! — rozkazał podoficer.
— Niech przestrzieli, niech przestrzieli!— powtarzał z uporem Moszek.
Naraz w powietrzu gwizdnęło i zbielały z przerażenia „bohater" zwinął się w sobie i przycisnął rękę.
— Aj waj! Mein Hand ist ferfałł! — zajęczał.
Dwie kule jednocześnie trafiły go: jedna w dłoń, a druga nieco wyżej, gruchocząc mu kość pomiędzy łokciem i dłonią. Opatrzyliśmy rany poszwankowanemu, podoficer zburczał go, że się niepotrzebnie narażał, ale Moszek, mrugając na mnie filuternie, rzekł:
— Ny, ja nie prziegrałem! Zamiast życia dałem tylko rękę!
Tak oryginalnym zbiegiem okoliczności większość rannych wśród żydów jest ranną w ręce!
Tymczasem walka na karabiny przeciągała się z godziny na godzinę.
Nie wiedzieliśmy wówczas o tem, że stanowiliśmy właśnie t. zw. „kataplazm” dla sił głównych, kataplazm, który odwracał uwagę niemców od operacji, rozgrywających się pod naszą osłona na lewym i prawym naszym flanku.
Gdy wreszcie mrok zapadł, otrzymaliśmy rozkaz opuszczenia cichaczem okopów i posuwania się z całą ostrożnością naprzód.
Naraz grzmot dział wstrząsnął powietrzem. Pociski armatnie jęły zakreślać łuki, elipsy i parabole w powietrzu, trzask broni ręcznej wzmógł się z niebywałą potęgą. I w chwilę później olbrzymia łuna zajęła pół nieba.
— Miasto się pali! - rozległy się okrzyki pośród naszych żołnierzy.
Rzeczywiście wkrótce przed oczyma naszemi rozwinął się pełen niebywałej grozy widok.
Na tle palącego się miasta wrzała walka, o jakiej najżywsza nawet wyobraźnia nie może mieć chyba przybliżonego choćby wyobrażenia. Morze ognia, grzmotów i pierunów, poprzedzanych grubszemi lub węższemi linjami i smugami błyskawic! To wystrzały armatnie i karabinowe!
Dziesiątki baterji i szeregi piechoty, którą by na dziesiątki pułków liczyć trzeba, pracowały niestrudzenie.
Podczas gwałtownego ognia wybiegają z ciemnych czeluści nocy natrętne reflektory, a śladem ich srebrnej poświaty pędzi na nas straszliwa formacja upiorów.
Tam — starcie.
Stękają bagnety, wgryzając się w ludzką pierś, głucho dźwięczą szable, gdy natrafiły na kość.
Tysiące rzężących oddechów.
Czasem cichy, stłumiony jęk konającej piersi, czasem syk wyłupanych oczu, charkot gardła, duszonego drapieżną dłonią lub wrzask przedśmiertnej trwogi.
Atakujemy z powodzeniem. Bataljonowi naszemu udaje się wedrzeć na nieosłonięte pozycje skrzydłowe.
Wpadamy na oddział pracujących pod osłoną wziętych przez nas okopów — saperów.
Saperzy bronią się zaciekle.
Wyostrzone rydle i ciężkie kilofy miażdżą, krają i dzwonią, spotkawszy się z bagnetem.
Jak gdyby ktoś grób kopał na kamienistym ugorze cmentarza.
Ale w dziesięć minut łopaty i kilofy nieruchomo leżą na ziemi, a my z furją pędzimy naprzód.
Brzask.
Śmiertelny taniec wiruje na nowo.
Z mgieł porannych, które naokół zasnuły widnokrąg, wypełzają jedna za drugą chmury granatów i wyciem napełniają powietrze.
Walą się ranni i trupy. Zapach krwi unosi się nad wężowiskiem ciał, wciska się w nozdrza i dławi.
Niemcy całym wysiłkiem nerwów opierają się naszej nawale.
W cztery ostatnie baterje wkładają całą miłość życia, żądzę przetrwania i tę chęć oporu, która zębami nawet walczyć potrafi, a głośno płacze z wściekłości.
Dzień już jest jasny i widny, gdy całe mrowie baterji rosyjskich obsadza wzgórze.
Jedna, druga, trzecia, czwarta...
O przybyciu nowych trzech naszych dywizji raportuje naszemu podpułkownikowi młody adjutant.
Hurra!
Otaczamy już wrogie baterje.
Wiatr miota czarnemi, grubemi chmurami i drze je na wielkie szmaciska.
Miasto — tuż.
Niemcy umykają.
Kolumna amunicyjna rejteruje niebardzo porządnym krokiem. Zabrała z sobą parę baterji, ale nasza artylerja przecie nie próżnuje.
Po trzecim strzale ze wzgórza jeden wóz wylatuje w powietrze, drugi staje w płomieniach.
Tymczasem biały obłok porywa wraz z koniem pruskiego oficera, roztrzaskuje mu głowę, unosi wirem o kilka kroków i przywala lawetą działa.
Prusacy rozsypują się, jak garść grochu. kolumna amunicyjna przestaje istnieć.
Miasto w naszych rękach....."


--------------------------------------------------------------------------------

[ Dodano: 23 Czerwiec 2007, 16:56 ]
milej lektury
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości